27.09

Relacja z festiwalu: Marta Ryczkowska

Ostatnia interakcja XXI festiwalu performance była doskonałym zwieńczeniem czterodniowego
festiwalu. Wskazała na dominujące nastroje naszych czasów: niepewność, niepokój, strach przed
kontaktem międzyludzkim. Ważnym motywem było słowo – jego ciężar, znaczenie, lepkość i
podatność na przekształcenia.
Wieczór otworzyli młodzi adepci performance. Kamil Bednorz pokazał, w jaki sposób słowa odrywają
się od swoich znaczeń. Pokazał to na przykładzie nadmuchanych balonów, z których albo wysysamy
sens – zostają wówczas puste słowa-skorupy, albo niszczymy je a sens rozlewa się w przestrzeni. W
dalszej części monologu Bednorz bawił się słowami zamieniając je w nieczytelny bełkot. Julia Gałas
zapowiedziała: „Chciałabym coś państwu opowiedzieć”. Na rozpiętej tkaninie odbijała dłoń
zanurzoną w czarnej farbie. Ze śladów ułożyła się planeta ziemia. Gałas wycięła w obrazie prostokąt,
zapraszała pojedyncze osoby skinieniem głowy aby podeszły bliżej. Oczom widzów ukazało się
wąskie zaparowane lustro. Młoda performerka szeptała: „Mamy problem”. W pewnym momencie
powiedziała to głośno. Ekologiczna wymowa pracy była bardzo czytelna.
Tomasz Sikorski przygotował niewielki kopiec z soli. Oświetlił go punktowo ostrym reflektorem.
Podszedł do niego i jednym sprawnym ruchem wykonał śirszasanę, która w jodze oznacza stanie na
głowie. Smukła, nieruchoma sylwetka i jej wyraźny cień tworzyły mocny znak w przestrzeni. Twarz
artysty czerwieniała, krew z całego ciała napływała do głowy. Podchodziła do niego Ania Rutkowska i
delikatnie dmuchała mu w twarz schładzając go. W pewnym momencie artysta wypluł żółte kulki.
Zrobił to kilka razy, potoczyły się po podłodze w stronę widzów zostawiając cienie. Wstał powoli,
pochylił się nad solą i zaczął zagarniać ją rękami. Biały kolor stopniowo przechodził w żółty a w
powietrzu wyczuwało się zapach kurkumy. Z rozsypanych małych kulek ułożył słowo: „JAD”. Roztarł
mieszaninę soli i kurkumy w taki sposób, iż przypominała krater wulkaniczny. Gdy widzowie
podchodzili bliżej, widzieli, że wyłania się z niego kształt Polski. Subtelne, sensualne działanie
Sikorskiego kierowało refleksję w stronę współczesnej sytuacji w naszym kraju. Za pomocą prostych
środków wyraził mocny, wyważony sygnał niezadowolenia. Jad i żółć zatruwają organizm. Sól i
kurkuma ma właściwości oczyszczające i bakteriobójcze. Substancje te leżą na dwóch przeciwległych
biegunach. Żyjemy w czasach pogardy, jad sączy się w społeczeństwie różnymi kanałami, wyraża się
w niechęci do Innego, lekceważeniu praw człowieka na wielu poziomach. Sikorski postuluje mentalne
oczyszczenie, pozbycie się zalegającej żółci.
Performance Jacka Lilpopa również dotykał sytuacji współczesnej polskości, ale miał znacznie bardziej
publicystyczny charakter. Artysta opowiadał o swoich działaniach i rozpakował obraz, zatytułowany
„Płonie płonie gazeta ze wstydu za Polskę”, który miał swoją publiczną premierę. Pod względem
formy przypominał plakat. Artysta rozdał widzom zapałki z miniaturką obrazu i tekstem: „Ach jak ja
się wstydzę”, jednocześnie zaznaczył, że nie jest za podpalaniem. Obraz miał niejednoznaczne
przesłanie i był prowokujący. Jacek Lilpop mówi o sobie, iż jest wierzącym konserwatystą, który
walczy o miejsce dla sztuki współczesnej w obecnym dyskursie.
Timo Vialainen podwiesił pod sufitem dwa mosiężne dzwony. Rozbujał je, w pewnym momencie
uruchomił tkwiące w nich elektromagnesy a dzwony zaczęły wydawać ostry, przenikliwy dźwięk.
Artysta zbudował ścianę dźwięku. W pewnym momencie dołączył do tego odgłos pompy wodnej.
Vialainen biegał z maszyną wśród widzów, wchodził do pomieszczeń w sali i zamykał drzwi od środka,
a wtedy można było dostrzec wylewającą się spod nich wodę. Wszystko toczyło się w szaleńczym
tempie. Przeszywający noise wzmagał nastrój zagrożenia i nadchodzącej katastrofy. Wyobraźnia
uruchamiała lęki związane z zatopieniem, powodzią, zalaniem przez wielką falę.
Performance zakończył się bardzo subtelnym działaniem z dzwonami.
Artysta znów stanął między nimi, włożył  sobie zatyczki do uszu i powoli opuszczał mosiężne obiekty, aż zawibrowały na posadzce, która stłumiła ich dźwięk. Wyłączył je. Artysta umiejętnie sterował nastrojem, wskazał, jaką siłę
oddziaływania ma sfera audialna i jak łatwo może aktywizować pierwotne ludzkie niepokoje, obawy i
fobie.
Paweł Korbus i Emrah Gökdemir weszli do sali z końskimi maskami na głowach. Przygoda z tym
rodzajem kostiumu rozpoczęła się od filmu „Najlepsi przyjaciele”, przygotowanego przez artystów
według scenariusza 10-letniej Natalii na wystawę „Podróż do wnętrza obrazu” (Centrum Kultury w
Lublinie, 2018). Od tamtej pory performerzy co jakiś czas pojawiają się w końskich przebraniach,
ostatnio podczas „Distant limbs of the tongue. Performances” (Pireus, Poznań, 2019). Dwie postaci-
hybrydy spacerowały po galerii, trzymając się za ręce. Jedna z nich trzymała koszyczek z grzybami,
nazbieranymi w pobliskim lesie. Częstowali nimi widzów, mówiąc przy tym: Miau, miau.
Wprowadzenie tego tożsamościowego zawirowania miało swoje drugie dno. Maski były sposobem na
ukrycie się, spuszczenie powietrza z wielkich tematów (kim jestem?), co ułatwiło skrócenie dystansu.
Człowiek-koń o niewidocznej twarzy może pozwolić sobie na więcej, gdyż jest postacią na poły
fantastyczną. Więcej można mu wybaczyć. Z pozoru niewinna sytuacja z czasem zaczęła być coraz
bardziej inwazyjna. Artyści podchodzili do ludzi i zdejmowali ich z krzeseł. Układali widzów jeden po
drugim, tworząc monumentalną konstelację. Barokowa plątanina ludzkich ciał niczym grupa Laokona
zastygła w bezruchu, dyskomforcie i oczekiwaniu. Działanie było zbliżające, ludzie czuli swój ciężar,
zapach. Spektrum doświadczenia zostało poszerzone. Zachowanie artystów w stosunku do widzów
było miejscami opresyjne: wskakiwali ludziom na plecy i zachęcali do noszenia ich. Konie jeżdżące na
ludziach to kolejne odwrócenie perspektywy i przejaw zabawy z tożsamością. Publiczność jednak nie
oponowała, dawała się wpisać w konwencję, w napięciu czekając na dalsze instrukcje.
Kolektyw Rudger urządził koncert w małej sali. Składał się on z trzech elementów: melorecytacji Zofii
Kuligowskiej, muzyki Wojtka Bernatowicza i wizualizacji. Wydarzenie opierało się na hipnotyzującej
synchronii: obrazu, efektownej gry ze słowem i ich znaczeniami, mocnego głosu artystki oraz
instrumentarium. Wszystkie części oddziaływały na siebie i współgrały. Teledyskowa formuła
wydawała się odbiciem niepokojących czasów, w których wszystko ulega akceleracji, łączenie z
relacjami międzyludzkimi. Obrazy pulsują jak w kalejdoskopie a słowa puchną od znaczeń, artyści
potrafią sprawnie poruszać się w tym gąszczu, selekcjonując najbardziej soczyste egzemplarze i
wyławiając na światło dzienne w autorskim kolażu. Sytuacja wizualno-dźwiękowa którą stworzyli nie
pozostawiła nikogo obojętnym, pod pozornie chaotyczną warstwą kryło się głębokie pytanie o sposób
funkcjonowania w świecie i źródła sensów.
Grupa Restauracja Europa zrealizowała kameralne, symultaniczne działanie, oparte na symetrii i
minimalistycznych środkach wyrazu. Dwóch elegancko ubranych mężczyzn stało przy prostopadłych
do siebie ścianach, przy każdej z nich stał oświetlony punktowo stolik nakryty białym obrusem, pod
którym coś się kryło. Artyści wykonywali gesty, które nie były skierowane do publiczności – Gordian
Piec stał przy stoliku, zdjął obrus, wyjmował z kieszeni małe opakowania, wydobywał z nich kuleczki
(keramzyt?), które następnie wsypywał do szklanego półmiska. Aby to dostrzec należało stanąć blisko
ściany. W przeciwnym razie ruchy były mało czytelne. Piotr Gajda stał przy swoim stoliku zwrócony w
stronę publiczności. Oba stanowiska łączyły białe linie, wytyczone kredą na podłodze. To one
sugerowały, że mamy do czynienia z symetryczną sytuacją, choć zachowania artystów nie były
równoległe. Enigmatyczne działanie otwierało różne pola interpretacji i nawiązywało do tradycji
performances grupy – artyści często pojawiali się w garniturach i odwoływali się do historii lokalu, w
którym wszystko się zaczęło czyli legendarnej Restauracji Europa. Finalny performance grupy miał wymiar nostalgiczny, przywoływał stare historie, charme i elegancki sznyt minionej epoki, które są już
pieśnią przeszłości.